Na tegoroczne wakacje wybraliśmy podobnie jak rok temu miejsce wyjątkowe pod względem krajobrazowym a jednocześnie umożliwiające nam spędzenie aktywnie czasu urlopowego. Tym miejscem była Dolina Zillertal w austryjackim Tyrolu. Mieszkaliśmy w przytulnym hoteliku w miasteczku Aschau i z niego wyruszaliśmy każdego dnia na piechotę lub rowerkiem w poszukiwaniu znanej wszystkim "Milki". Czy ją spotkaliśmy? - przeczytajcie naszą relację...
Spis treści:
Naszą przygodę wakacyjną zaczeliśmy już w niedzielę 19 czerwca. Wyruszyliśmy zapakowanym autem z rowerkami na dachu w najdłuższą trasę w naszej karierze :) Aby nie zasiedzieć się zbytnio za kierownicą przez 1300km wstąpiliśmy po drodze do Wielunia na pyszny obiad oraz deser do Wrocławia. Kolację natomiast zjedliśmy w Bolesławcu i tam też spędziliśmy noc. W poniedziałek rano ruszyliśmy w dalszą trasę - dzięki niemieckim autostradom szybko wjechaliśmy na terytorium Austrii w miejscowości Kufstein. Po wykupieniu winiety pomkneliśmy dalej autostradą A12 i na wysokości miejscowości Strass wjechaliśmy w naszą Zillertalską Dolinę. Po 20km dotarliśmy do Aschau, gdzie znajdował się nasz hotelik z czekającą na nas smakowitą obiadokolacją :) Po posileniu się i rozpakowaniu poszliśmy spać... od jutra wszak czekał na nas "nieodkryty bajkowy świat"...
Po pysznym śniadanku wyruszyliśmy rowerkami na podbój Doliny Zillertal, otoczonej z obu stron szczytami dochodzącymi do 1800m n.p.m. Od razu rzuciła się nam w oczy perfekcyjnie przygotowana infrastruktura dla aktywnych. Szlaki rowerowe, piesze, biegówkowe, itp. - oznakowane na każdym małym zakręcie, opisy, informatory, mapy za free. Asfalt na ścieżce rowerowej w dolinie gładszy niż na naszych krajówkach:) Ale starczy tych zachwytów, bo można by tak długo:) Jadąc z Agą w stronę Strass mijało nas sporo rowerzystów, potem już przywykliśmy do "tłumów". Pogoda była upalna i ciężko się nam jechało. W Strass postanowiliśmy zaatakować Jezioro Achensee. Dojechanie do niego nie było łatwe, bo podjazd był spory a upał jeszcze większy. W 1/4 drogi zrezygnowaliśmy, ze względu na późny czas i możliwość ominiecia przez nas kolacji [serwowane 18:00-20:30]. Przez Jenbach wracamy do naszej doliny. Słońce towarzyszy nam do końca dnia. Opaleni lądujemy na kolacji a potem odpoczynek.
Dzień, w którym celem był "magiczny świat kryształu". Miejsce to znajdowało się w Wattens (niedaleko Innsbrucka). Po 3 godzinnym pedałowaniu dolinami z pięknymi widokami na zaśnieżone szczyty dotarliśmy do kompleksu Swarovskiego. Zostawiliśmy rumaki i kłaniając się przed wejściem wielkiemu Giantowi (strzegł magicznych podziemi) weszliśmy do środka. Tam na przywitanie oślepił nas blask diamentu, który miał 310.000 karatów :) Potem było jeszcze ciekawiej - chodziliśmy po salach urządzonych przez artystów. Oczywiście otaczały nas przez cały czas zwiedzania "świecidełka". Po dwóch godzinach zwiedzania i zakupienia małej pamiątki wkroczyliśmy do realu. Na dworze panował upał i zbierały się zło wrogie chmury. Po małej przekąsce wskoczyliśmy na rumaki i zaczęliśmy wracać do hotelu. Ostatnie 20km były ciężkie - burza przeszła bokiem, ale wiał wiatr porywisty prosto w twarz:(
Z racji święta Bożego Ciała po śniadaniu poszliśmy do kościółka, który był blisko naszego hoteliku. Po kościele wskoczyliśmy na rumaki i popędziliśmy kolejny raz naszą piękną doliną, lecz tym razem w drugą jej stronę (w górę). Celem była wypoczynkowa miejscowość - Mayrhofen. Znacznie większa od naszego Aschau i nastawiona na narciarzy. Po 15km dotarliśmy do kurortu. Po drodze rozpadało się i nie miało zamiaru przestać. W planach zwiedzania był wjazd na górę Penken, ale z racji pogody odpuściliśmy sobie to. Zaparkowaliśmy pod kolejką rumaki i poszliśmy zwiedzać miasteczko. Przy okazji wstąpiliśmy na gorącą czekoladę i kawę oraz zrobiliśmy małe zakupy. Droga powrotna też nie była sucha, ale i tak przed Aschau postanowiliśmy zaczaić się na zabytkową kolejkę zillertalską:) Zdjęcia i film potwierdzają nasze udane "bezkrwawe łowy". Wieczorkiem pyszna kolacyjka i wygrzewanie się w łóżeczku. Wyprzedzając fakty napiszę, że to był jedyny brzydki dzionek podczas naszego pobytu!
Dzień realizacji zaległości - najpierw podjechaliśmy samochodem do Jeziora Achensee. Zostawiliśmy auto i poszliśmy na mostek, z którego mogliśmy podziwiać wyrastające szczyty znad brzegów turkusowej tafli wody. Potem postanowiliśmy trochę zaznajomić się z tyrolskimi szlakami pieszymi. Różnią się od naszych oznaczeniami - dla mnie są zbyt numerologicznie oznaczone, wolę kolory:) Jednak jest ich mnóstwo i kolory nie zdały by egzaminu. Wybraliśmy szlak do małego wodospadu. Po drodze mogliśmy podziwiać w dole jezioro z coraz większej wysokości. Sam wodospad nie zrobił na nas dużego wrażenia, bo zbyt dużo wody z niego nie leciało. Po posmakowaniu wody zeszliśmy do samochodu i wróciliśmy do hotelu. Tam wskoczyliśmy na rumaki i popędziliśmy do Mayrhofen zaliczyć zaległy wjazd na górę Penken. Tak też się stało. Wjazd kolejką Penkenbahn trwał kilka minut i dzięki temu mogliśmy podziwiać widoczki z wysokości 1800m n.p.m. Na górze moc atrakcji czeka aktywnych o każdej porze dnia! Mi się podobały traski rowerowe Oczywiście rowery można zabierać do kolejki linowej lub też samemu wjechać na górę:) My zrobiliśmy małe kółeczko na szczycie, zapoznając się z infrastrukturą stoków oraz podziwiając panoramę szczytów. Za długo jednak nie nacieszyliśmy się widoczkami, gdyż pogoda się gwałtownie załamała! Ledwo było widać własny nos:) Z pomocą GPSu udało nam się dotrzeć do kolejki. I tu czekała nas niezbyt miła niespodzianka. Kolejka już była zamknięta. Nasza wina, bo nie przeczytaliśmy informacji, że ostatni zjazd o gdz.17:00. A była już 17:10. Jednak to nie Polska - obsługa wypatrzyła nas we mgle, zatelefonowała do obsługi na dole i odpalili kolejkę dla nas!!! Dzięki "Panowie Penkenbanowcy". Zadowoleni, że nie musimy schodzić parę godzin w dół, wróciliśmy do hotelu prosto na kolację :)
Tego dnia zrobiliśmy sobie wycieczkę samochodowo-pieszą do landu Salzburskiego. Chcieliśmy zobaczyć największe wodospady Europy mające łączną wysokość 380 metrów. Droga do Krimml to najprawdziwsza "alpejska droga" co najbardziej odczuły hamulce samochodu rozgrzewając się do czerwoności. Za to widoki bajeczne! Pozostawiliśmy auto, aby ochłonęło i pomaszerowaliśmy w stronę wodospadów. Wspinaczka do najwyższego miejsca przełęczy, gdzie znajdował się ostatni z trzech wodospadów zajęła nam ok.2 godzin. Oczywiście zdjęć po drodze napstrykaliśmy mnóstwo. Potem wąską doliną postanowiliśmy jeszcze przejść kawałek do schroniska górskiego. Tak też się stało. Obejrzeliśmy schronisko tłumnie oblegane przez turystów i wróciliśmy tą samą drogą w dół. Drogą alpejską z duszą na ramieniu wróciliśmy szczęśliwie do hotelu.
W niedzielę przyszedł czas na zwiedzenie większego miasta - Innsbrucka. Ja sam byłem bardzo ciekaw jak wyglada miasto słynące z imprez skocznych:) Samochodem podjechaliśmy do Wattens (trasę rowerową do tego miejsca juz mieliśmy obcykaną). Jak sie okazało na parkingu, koło ścieżki rowerowej nie tylko my wpadliśmy na taki sam pomysł :) Z Wattens trzymając się rzeki Inn po przejechaniu ok.20km znaleźliśmy się na przedmieściach. Ze ścieżki rowerowej zjechaliśmy dopiero w samym centrum miasta. Potem naszym oczom ukazała się starówka. Tłok sporawy, ale jakoś udało się nam przecisnąć. Dalej pojechaliśmy w stronę "łuku triumfalnego". Oczywiście punktem kulminacyjnym był podjazd na słynną skocznię "Bergisel". Spod skoczni rozciagał się ładny widok na miasto. Po napełnieniu brzuszków na starówce wróciliśmy do Wattens a potem do hotelu. Poniewaz do kolacji zostało jeszcze troche czasu - ja targnąłem się na "Hohenstrasse" czyli innaczej mówiąc zafundowałem sobie harpagonalny podjazd z naszej doliny na jeden ze szczytów ją otaczających. Po godzinnym mieleniu na najniższym przełożeniu, mokry jak szczur z kanału, dotarłem do małego wodospadziku. Tam postanowiłem wracać :( Oczywiście zjazd trwał niecałe 6 minut! Frajda nieziemska cisnąć 50-70km/h :) Jednak nie polecam wybierać się tam bez tarczówek!!!
Ostatni dzień naszego pobytu w Tyrolu spędziliśmy na wyższych wysokościach. Postanowiliśmy wybrać się na lodowiec Hintertux. Dojazd do miejscowości o tej samej nazwie zajął nam ok. godziny. Kupiliśmy bilety "w tą i z powrotem" na kolejkę linową a raczej na trzy kolejki linowe. Pierwsza zabrała nas z 1500 na 2100, druga z 2100 na 2600 a trzecia na 3250m n.p.m. Po wyjściu z ostatniej kolejki pod nogami skrzypiał śnieg :) Fajna sprawa w środku lata! Na szczycie spory czas delektowaliśmy się pięknymi widoczkami. Aparat miał przekichane :) W czasie gdy się opalaliśmy na szczyt wjechała wycieczka niepełnosprawnych na wózkach! Ten obrazek mówi sam za siebie jaka jest tam infrastruktura!!! Ja z rowerem na stację nie mogę wjechać a oni bez problemu na 3250m n.p.m.! Po zjechaniu dwoma kolejkami w dół postanowiliśmy nie korzystać z trzeciej i zejść na dół z buta. Okazało się to dobrym pomysłem, bo znaleźliśmy po drodze urokliwe miejsca. Trafił się nam także przemarsz krów :) Po 3 godzinach schodzenia, trafiliśmy na parking i wróciliśmy na ostatnią kolację:( Następnego dnia trzeba było wracać do domu...
W drodze powrotnej wstąpiliśmy ponownie do Bolesławca, gdzie spędziliśmy dwa dni. Pierwszego dnia wybraliśmy się na pieszą wycieczkę zdobywając Śnieżkę a drugiego rowerkami podjechaliśmy do zamku w Grodźcu, który dogłębnie spenetrowaliśmy. Pierwszego lipca, siedząc w pracy, wspominaliśmy już bajkowe krajobrazy z Tyrolu. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że znów udało nam się znaleźć w miejscu niezwykłym, gdzie mogliśmy odpocząć a zarazem dać "wyszaleć się" naszej pasji!
Hotel z wyżywieniem | 255 |
Benzyna | 310 |
Bilety wstępu, itp. | 115 |
Picie i jedzenie | 60 |
Opłaty drogowe | 20 |
SUMA | 760 |
Naszą podróż wspierali:
- nasza Brava - przewiozła nas przez prawie 3000km
- hotel St. Georg - ugościł w apartamencie na poddaszu
- nawigacja GoClever - prowadziła przez trzy kraje
... za co pięknie dziękujemy!